Sługa Boży ks. Henryk
Kaczorowski (1888-1942)
ŻYCIE I MĘCZEŃSTWO
(fragmenty z książki: T. Kaczmarek,
Męczennicy za wiarę 1939-1945. Słudzy Boży z Diecezji Włocławskiej , Marki
1998, s. 15-28.)
Ks. Henryk Kaczorowski urodził się 10 lipca 1888 r., w
Bierzwiennej pow. Koło, jako najstarszy syn Andrzeja i Julii z Wapińskich. Po
ukończeniu Szkoły Powszechnej w Kłodawie rozpoczął naukę w gimnazjum w Kaliszu.
Bojkot szkolny przeprowadzony na terenie zaboru przerwał naukę. Podjął wtedy pracę
jako nauczyciel. W 1908 r. wstąpił do Seminarium Duchownego we Włocławku i zdobywał
tu wykształcenie filozoficzno-teologiczne. Od 1913 r. kontynuował naukę w Akademii Duchownej w Petersburgu. Tam 13 czerwca 1914
r. otrzymał święcenia kapłańskie z rąk bpa Jana Cieplaka.
Wybuch I wojny światowej zaskoczył go w
Kaliszu. W nadziei, że po zakończeniu wojny ks. Henryk będzie mógł podjąć przerwane
studia, biskup powierzył mu różne doraźne funkcje duszpasterskie. Pracując w Kaliszu
szybko zyskał sobie miano apostoła chorych. Od jesieni 1915 r. przez 9 miesięcy
zastępował proboszcza w sanktuarium maryjnym w Licheniu. Odznaczał się szczególną
gorliwością duszpasterską w przybliżaniu ludzi do Boga, zwłaszcza poprzez posługę
sakramentu pokuty. Parafianie przypisywali mu wypraszanie u Boga łaski nawrócenia wielu
osób. Od 1916 r. był wikariuszem podkaliskiej parafii Sulmierzyce. Przerwane studia
mógł podjąć dopiero w 1918 r. na nowo utworzonym Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W
1922 r., jako pierwszy student Uniwersytetu, uzyskał doktorat z teologii. Przedmiotem
rozprawy doktorskiej była rola uczuć w życiu człowieka, według doktryny św. Tomasza
z Akwinu.
Zaraz po powrocie
ze studiów do Włocławka rozpoczął wykłady z teologii moralnej w tamtejszym
Seminarium Duchownym, pełniąc jednocześnie funkcję dyrektora Liceum im. Piusa X. W
latach 1925-1928 był redaktorem "Ateneum Kapłańskiego". W 1928 r. został
mianowany rektorem seminarium; funkcję tę pełnił do czerwca 1939 r., kiedy na skutek
wielokrotnych próśb, ze względu na stan zdrowia, została przyjęta przez biskupa jego
rezygnacja. W uznaniu zasług dla diecezji został obdarzony w 1930 r. godnością kanonika kapituły katedralnej, a w 1939 r. - prałata papieskiego.
Mimo rozlicznych, powierzanych mu przez
władze kościelne funkcji, ks. Henryk Kaczorowski był związany przede wszystkim z
Seminarium Duchownym. Głównym celem jego posługi, jako rektora i wykładowcy teologii,
było przygotowanie żarliwych, ofiarnych duszpasterzy, ludzi wiary i modlitwy, przy
możliwie wszechstronnym rozwoju ich różnych uzdolnień. Troszczył się także o
rozwój tężyzny fizycznej alumnów, włącznie z sięganiem do pewnych wzorów z regulaminu wojskowego. Wysokie wymagania, stawiane alumnom przez rektora,
były przez nich odbierane jako wyraz miłości do nich i do sprawy Bożej, tym bardziej,
że potwierdzał to na co dzień nie dającym się ukryć głębokim życiem wewnętrznym
i stawianymi sobie wymaganiami, zawsze większymi niż
wobec innych. Ujmował alumnów swym twardym stylem życia połączonym z wielką
dobrocią, szacunkiem w stosunku do nich, kulturą. Nie znosił bierności, wygodnictwa
czy nieporządku. Był konsekwentnym zwolennikiem rzetelnego wysiłku w nauce, w pobożności, w zachowaniu wszelkiego ładu w
życiu codziennym. Bardzo troszczył się o biednych alumnów, którym dyskretnie, na
różny sposób, niósł pomoc; często przyznawał im stypendia z własnej pensji.
Ks. rektor był człowiekiem modlitwy -
wielokrotnie można go było spotkać pogrążonego w modlitwie na chórze kościoła
seminaryjnego. To wszystko znajdowało odbicie w konferencjach dla alumnów, głoszonych w
sposób bardzo żywy i obrazowy, które pozostawały na długo w pamięci słuchaczy.
Jeden z nich, jeszcze kilkadziesiąt lat później
przytaczał słowa rektora: wy będziecie ogrodnikami, będziecie siali, pielęgnowali
kwiaty, ale nie dla siebie, tylko dla Pana. Nic więc dziwnego, że powszechnie otaczano
go wielkim szacunkiem, widząc w nim autentycznego
wychowawcę i przewodnika w wierze.
Bardzo jednoznacznym świadectwem o całej
posłudze formowania przyszłych kapłanów, prowadzonej przez ks. rektora, okazał się
fakt, że z grona jego uczniów z seminarium wywodzi się pięciu Sług Bożych: ks.
Edward Grzymała, ks. Józef Kurzawa, ks. Leon Nowakowski, al. Tadeusz Dulny, al.
Bronisław Kostkowski.
W latach 1924-1938, poza częstymi kontaktami
z krajowymi ośrodkami teologicznymi, niemal co roku brał udział w międzynarodowych
zjazdach naukowych w Niemczech, Francji, Szwajcarii, Włoszech, Czechach, z których
sprawozdania drukował w "Ateneum Kapłańskim". W tymże czasopiśmie drukował
swoje artykuły o tematyce teologiczno-moralnej, ascetycznej, społecznej, a zwłaszcza
bardzo liczne recenzje nowych książek.
Po wybuchu wojny,
1 września 1939 r., mimo zajęcia miasta przez wojska hitlerowskie, ks. H. Kaczorowski
pozostał wraz z innymi profesorami w seminarium, by prowadzić zajęcia z alumnami, gdy
tylko będzie to możliwe. Tu został aresztowany przez gestapo 7 listopada 1939 r. i osadzony w więzieniu miejskim. Nawet w więzieniu nie
przestawał nauczać swych uczniów, z którymi dzielił ciężkie dni odosobnienia.
Ustawicznie modlił się. Służył przykładem w znoszeniu prześladowania. Z powodu
choroby, za wstawiennictwem jednego z lekarzy z
Włocławka, został przeniesiony na pewien czas do szpitala św. Antoniego. Wiosną 1940
r. został sprowadzony do klasztoru salezjańskiego w Lądzie, gdzie utworzono miejsce
przejściowego internowania dla aresztowanych duchownych. Tam jeszcze w styczniu zostali przewiezieni księża przetrzymywani w więzieniu we
Włocławku. 3 kwietnia 1941 r. został zabrany z Lądu wraz z bł. Michałem Kozalem i
kilku starszymi kapłanami do Dachau. Droga prowadziła przez więzienia przejściowe w
Inowrocławiu i Berlinie. W Inowrocławiu został
dotkliwie skatowany przez esesmanów. Do obozu w Dachau przybył ostatecznie 25 kwietnia
1941 r. Nadano mu numer 24547 i umieszczono izbie nr 4 w 28 baraku.
Ks. H. Kaczorowski nawet w miejscach kaźni
zachowywał się z godnością chrześcijańską i spokojem. Nie uchylał się od żadnej
nakazanej pracy. Innych dźwigał na duchu i służył im przykładem. Współwięźniowie
wspominają, że mimo strasznego głodu i wyczerpania, potrafił podzielić się swoim
jedzeniem z bardziej głodnymi. Wyczerpany fizycznie,
został zaliczony do tzw. bloku inwalidów, gdzie w izbie o wymiarach 8 na 9 m. leżało
stłoczonych ok. 300 osób. Ci wszyscy byli skazani w rzeczywistości na szybkie
unicestwienie. Więźniów tych zabierała stopniowo duża ciężarówka, kryta szczelnie
czarną plandeką, określana jako samochód widmo. 6
maja 1942 r. na tę ciężarówkę wraz z innymi jeszcze więźniami, został załadowany
ks. Henryk. W pełni zdawał sobie sprawę, że jest to wyjazd na śmierć. Przyjmował
jednak to wszystko ze spokojem, w duchu zawierzenia
swego życia Bogu. Jeszcze przed wejściem na samochód, wykorzystując chwilową
nieuwagę esesmanów, ks. Kaczorowski zbliżył się do bramy z żelaznej siatki
oddzielającej blok inwalidów od obozu, za którą stało kilku znajomych mu więźniów.
Do jednego z nich, alumna Władysława Sarnika,
zdążył jeszcze powiedzieć: "Władziu. powiedz wszystkim, by się nie smucili. My
się nie łudzimy; my wiemy, co nas czeka. ŤDominus regit me et nihil mihi deeritť (Ps
22). Przyjmujemy z rąk Bożych to, co nas czeka. Módlcie się za nas, abyśmy wytrwali, a my również będziemy modlić się za was
- tam" - i wskazał ręką ku niebu. Wkrótce potem strażnik brutalnie wepchnął go
na samochód, który niezwłocznie odjechał.
Więźniów z bloku inwalidów z obozu w
Dachau, od maja 1942 r. do listopada tegoż roku, przewożono ok. 200 km dalej, w okolice
Linzu, gdzie kierowano ich bezpośrednio do komór gazowych na śmierć. Informują o tym
raporty obozowe, których nie zdążono zniszczyć przed niespodziewanym wyzwoleniem obozu
przez żołnierzy amerykańskich. Była tam
zamieszczona m.in. informacja: "Czas konania w komorze trwał ok. 6 min". Komory
gazowe w pobliżu Linzu, wielokrotnie były miejscem eksperymentowania na więźniach
skuteczności nowych gazów trujących. W takich okolicznościach, z całą pewnością,
wkrótce po przewiezieniu do komory gazowej, zakończył
życie ks. Henryk Kaczorowski.
Sługa Boży należał do grona tych
pomordowanych kapłanów, co do których współwięźniowie mieli przekonanie, że są
męczennikami za wiarę. Według nich ta ofiara życia przyczynia się do duchowego
ubogacenia wspólnoty Kościoła. Z tego też względu należy podjąć starania, by
pomordowani zostali wyniesieni do chwały ołtarzy.
ŚWIADECTWA
Ks. abp Kazimierz Majdański
(Świadectwo opublikowane w: Ks. Henryk Kaczorowski, Ateneum
Kapłańskie, 404 (1976), s. 408-410.)
Ogromnie
pracowity, zadziwił nas jednak we włocławskim więzieniu, gdy od pierwszej chwili
znalazł sobie pilne zajęcia. Umieszczono nas (właśnie wspomnianego wieczoru, 7 XI 1939
r.), w liczbie 43, w małej kaplicy więziennej. Ani ogromna ciasnota, ani wszystkie
podłe warunki, ani cała niezwykłość sytuacji nie przeszkodziły mu wyszukać gdzieś
pod ołtarzem mszału i wertować go pilnie, robiąc cierpliwie notatki. Zdaje się, że
analizował kolejno modlitwy mszalne, pewnie według j akiejś
założonej metody. Nigdy zresztą nie tracił czasu, ani w Seminarium, ani w więzieniu,
ani w Lądzie, ani w obozie. Kto to umiał jak on - Tylko nasz inny współwięzień,
Biskup Kozal.
Ale świadek tych etapów życia Ks. Rektora
ma do opowiedzenia o nim ważniejsze jeszcze sprawy: nigdy nie narzekał, nigdy nie
wypowiedział słowa skargi i żalu, spokojnie przyjmował wszystko, co przyszło tak
nieoczekiwanie i torturowało tak okrutnie. To tak, jakby dotychczasowe życie było nie
tylko do takiej próby przygotowa niem, ale jakby
jakimś niemal jej wyczekiwaniem.
To wszystko cicho i cierpliwie. - Kryterium
niezawodne prawdy o dojrzałym człowieczeństwie i dojrzałym kapłaństwie, wyraz
heroicznego męstwa chrześcijańskiego, które nie krzyczy buńczucznie, bo umie znacznie
więcej: umie nieść krzyż, wpatrzone w Cichego Baranka. Ten wspaniały kapłan był
cichy. I to była tajemnica jego życia, może najgłębsza.
W czasie internowania w Lądzie mówił w
prywatnej rozmowie o szczególnej łasce wczesnej śmierci, gdy człowiek odchodzi
obdarzony jeszcze jakimś, nie zgaszonym przez starość, bogactwem życia i zrozumiałej
dla innych "potrzebności". Było to w ustach Rektora zaskakujące. Ale może
usprawiedliwione tym właśnie jakimś poczuciem piękna, z którym liczy się Pan Bóg,
Sprawca doj rzałości duchowej tylu młodych
świętych, powołanych wcześnie do Siebie.
Zanim go, wraz z innymi, powieziono w
ostatnią, nieznaną drogę, przeżył straszną próbę. - Jego transport miał z Dachau
niebawem odjeżdżać, więc do okna baraku, w którym zjawiła się jego sylwetka,
podbiegł przyjaciel serdeczny i następca na stanowisku rektora, ks. Franciszek
Korszyński. Krótka wymiana słów przy rozstaniu i ... przerażenie w oczach
Inwalidy": rozmowę spostrzegł Stubenaltester i mocną pięścią dzikiego osiłka
uderzył ks. Korszyńskiego w twarz. Tak wyglądała
końcowa scena w Dachau.
Jak było potem - na śmiertelnej drodze i
samo spotkanie ze śmiercią - nie wiemy. Dowiemy się w wieczności. Ufamy, że będzie
to oglądanie tego, "co Bóg zgotował tym, którzy Go miłują". Umiał
miłować.
Ks. inf. Władysław Sarnik
(Wypowiedź zamieszczona na lamach dwutygodnika Ład Boży ; nr 597,
25 VIII 1991, s. 8.)
Za łaskę Bożą
uznaję to znamienne, ostatnie spotkanie z ks. Henrykiem Kaczorowskim w obozie. Był rok
1942, rok okrutny w historii obozu w Dachau. Straszny głód, szalejący tyfus, flegmona,
biegunka, owrzodzenia, zmasowana nienawiść oprawców. "Usprawnili" oni
machinę unicestwienia w sposób wprost szatański. Odizolowali od społeczności
pracujących więźniów obozowych kilka bloków
mieszkalnych, przeznaczając je dla tzw. inwalidów. Ładowano do nich tzw. wrogów
politycznych i ideologicznych, zwłaszcza inteligencję. Ładowano ludzi
"nieproduktywnych", a więc starszych, chorych, okaleczonych. Ciasnota nie do uwierzenia. O ile w normalnej sypialni bloku obozowego o
wymiarach 8x9 m na dwupiętrowych łóżkach mieściło się 150-200 więźniów, to w
takiej samej sypialni bloku inwalidzkiego dusiło się 200-300 biedaków. Stłoczeni tam
więźniowie skazani byli na szybkie unicestwienie.
Często podjeżdżała tam duża ciężarówka kryta szczelnie czarną plandeką -
samochód widmo - zabierając wyznaczonych więźniów w nieznane.
Oto pamiętny majowy dzień roku 1942. Na
izbę wbiega jeden z naszych księży i woła: "Koledzy, chodźcie, popatrzcie, do
inwalidów wjechało widmo!" Wybiegamy. Rzeczywiście stoi kryta, czarna
ciężarówka. Wokół niej kręci się nerwowo obsługa bloku, ostre rozkazy dwóch
esesmanów. Jeden z nich, z listą w ręku, wykrzykuje nazwiska. Biegnę chyłkiem ku
żelazne j, zamkniętej już bramie. Chcę słyszeć te
nazwiska, chcę widzieć ich, chcę ostatni raz spojrzeć na nich. Niektórzy z
wyczytanych już wychodzą. Tymczasem padają dalsze nazwiska, jakże mi znane nazwiska
polskich duchownych, z którymi dzieliłem dotychczasowe losy. Naraz słyszę: "Kaczorowski Henryk !" Nogi
zatrzęsły się pode mną. Czy to być może? To przecież mój dobroczyńca, kochany
profesor i rektor. Już go widzę. Wychodzi z izby, niezmiernie wychudzony, w obozowych
pasiakach - człowiek widmo. Szeroko otwartymi oczami
rozejrzał się i spostrzegł mnie, stojącego za bramą.
Gdy esesmani byli czymś zaaferowani,
podszedł ku mnie do samej bramy. Był przejęty, wzruszony. Powiedział: "Władziu,
powiedz wszystkim, aby się nie smucili. My się nie łudzimy. My wiemy, co nas czeka.
Dominus regit me et nihil mihi deerit (Pan kieruje mną i niczego mi nie zabraknie).
Przyjmujemy z rąk Bożych to, co nas czeka. Módlcie się za nas, byśmy wytrwali, a my
również modlić się będziemy za was - tam". I tu wskazał ręką ku niebu. Ostry
świst esesmańskiego gwizdka przeszył powietrze. "Zostańcie z Bogiem !" -
powiedział, ale ręki na to ostatnie pożegnanie podać nie mógł. Jedynie przez siatkę
dotknął palcami mej dłoni.
Tego uczucia, jakie przeżyłem wówczas, tych
słów ewangelicznych, tego dotyku dłoni nie zapomnę nigdy. Za ten gest mój kochany
rektor został dodatkowo ukarany: stojący przy wejściu do ciemnego wnętrza esesman
chwycił go za kołnierz i pchnął siłą w głąb budy, która zaraz ruszyła w
nieznane. Pierwszym uczuciem, jakie mną wstrzą snęło,
było pytanie: dlaczego? Dlaczego ren świat jest tak okrutny dla człowieka, dla ludzi
świętych? Zrozumieć to można jedynie w świetle Objawienia Bożego, poprzez zbawczą
śmierć Zbawiciela, który pozwolił ludziom świętym uczestniczyć w dziele zbawczym.
Ojczyzna nasza zawdzięcza swoje istnienie ofiarnemu
bohaterstwu swych synów i córek, a zwłaszcza świętym męczennikom.
Ks. bp Franciszek Korszyński
(Świadectwo zamieszczone w książce: F. Korszyński, "Jasne
promienie w Dachau"; Poznań 1985 (wyd. II), s. 1 69-174.)
Pani Julia
Kaczorowska, czcigodna, świątobliwa matka ks. prałata Henryka Kaczorowskiego, nazywała
go słońcem w rodzinie. I słusznie, swoją bowiem inteligencją i rozległą wiedzą,
swoją serdecznością i całym sposobem bycia wnosił do rodziny wiele światła i
ciepła. Takim słońcem był on także w Seminarium Duchownym we Włocławku najprzód
jako alumn, a później - jako profesor i rektor Słońcem, co prawda jakby zza chmur
świecącym, był on także we wszystkich więzieniach hitlerowskich, przez które prz eszliśmy razem, a zwłaszcza w Dachau. I tam był jedną z tych
pięknych postaci, które jaśniały, niejako bez swej woli, bez świadomego zamiaru,
rozpraszając gęste mroki zbrodni hitlerowskich i mroki zwątpienia współbraci
więźniów.
Ks. Henryk Kaczorowski w całym swym życiu szukał tylko dobra sprawy Bożej, której chciał
służyć jak najlepiej. Nie szukał siebie, nie chciał błyszczeć, imponować.
Przeciwnie, roztropnie i umiejętnie ukrywał swe zalety, bo pragnął by tylko Pan Bóg
miał w jego życiu chwałę. Tak było w jego życiu
kleryckim, duszpasterskim, profesorskim i rektorskim; tak też było i w jego życiu w
niewoli: w więzieniach i obozach hitlerowskich pragnął uwielbić Boga i innym do tego
pomagał na wszelki możliwy sposób, a zwłaszcza przez uświęcenie swego cierpienia i przez pomaganie w tym innym współwięźniom...
Ks. Henryk Kaczorowski od pierwszej chwili
uwięzienia żył niezwykłą wiarą w Opatrzność i Jej rządy. Patrząc na wszystkie,
nawet na najokropniejsze przejawy niewoli przez pryzmat wiary, widział w nich dopust
Boży i był przekonany, że wyjdą one na dobro poszczególnych jednostek, a zwłaszcza
na dobro Kościoła i Polski. Stąd była ta w nim imponująca równowaga ducha wśród
największych szykan i ta niezwykła cierpliwość w znoszeniu utrapień ciała i ducha. Kto miał szczęście bliżej z nim współżyć, na pewno łatwo to
zauważył, czasem nawet był zdumiony, a chyba zawsze takim przykładem był pokrzepiony,
podniesiony na duchu. Sprawdzały się tu słowa Pisma św.: "Brat, który przez
brata jest wspierany, staje się silny jak miasto umocnione" (Prz 18,19, wg
Wulg. ) .
Mając z natury
wielką łatwość obcowania z ludźmi, którą przez gorliwą pracę nad sobą jeszcze
bardziej udoskonalił, gdy tylko pozwalały na to warunki, chętnie obcował z braćmi -
więźniami, zwłaszcza z kapłanami i klerykami. Szczególnie często przebywał z tymi
ostatnimi, jako były ich profesor i wychowawca; swoim słowem i przykładem wpływał na
nich zbawiennie. Jeżeli zachowali tak wspaniałą postawę, że jak już podałem, nawet
mi ich winszowano, to wielka w tym zasługa ks.
Kaczorowskiego.
Ten kapłan wyczerpany pracą,
prześladowaniem przez wroga, a zwłaszcza zniszczony okropnym głodem i wyglądający nad
wiek staro, był niezwykle silnego ducha, bo niezwykła była jego ufność w opiekę i
pomoc Bożą. Jakby hasłem jego obozowego życia stały się słowa Psalmisty:
"Dominus regit me, et nihil mihi deerit" - "Pan mną rządzi i niczego mi
nie braknie" (Ps 22,1 ) . Te słowa często miał w myśli i na ustach; z nich
czerpał siłę, która pogłębiała w nim, wzmacniała i ożywiała i tak już wielką ufność w pomoc Bożą.
Już w domu rodzinnym, oddychając atmosferą
głęboko religijną, nauczył się kochać Pana Boga do tego stopnia, że postanowił
się oddać na wyłączną Jego służbę w kapłaństwie. Ta miłość Boga zaprowadziła
go do seminarium i doprowadziła do kapłaństwa, a w kapłaństwie kazała mu pracować
dla Jego chwały. I pracował ks. Henryk z całą apostolską gorliwością, na jaką
tylko mógł się zdobyć. A kiedy został profesorem i wychowawcą nowych zastępów
kapłańskich, właśnie z miłości ku B ogu całą
duszę swą wkładał w pracę nauczycielską i pedagogiczną, by przygotować Mu zastępy
godnych sług ołtarza.
Ta sama miłość ku Panu Bogu kazała mu
mężnie nieść krzyż cierpień w różnych więzieniach hitlerowskich, a ostatnio w
Dachau. Cierpiał bardzo fizycznie i moralnie, ale nikt nie słyszał z jego ust
najmniejszego słowa żalu do Boga i ludzi, nawet do wrogów. Przeciwnie, z wielką
pogodą znosił wszelkie szykany i głód. Ta pogoda ducha malowała się zwłaszcza na
jego wychudłej, a zawsze dobrej twarzy.
Ponieważ z
prawdziwą miłością Boga musi iść w parze miłość bliźniego, ks. Kaczorowski w
wysokim stopniu praktykował tę cnotę w całym swoim życiu, szczególnie zaś w życiu
więziennym, w Dachau. Spieszył bliźniemu z wszelką możliwą pomocą zarówno w jego
materialnych, jak i duchowych potrzebach, a czynił to
tak subtelnie, że nie upokarzał, i tak dyskretnie, że rzadko kto o tym wiedział...
Przydzielono ks. Kaczorowskiego do tzw.
inwalidów, czyli do ludzi starszych, zupełnie wyczerpanych i dlatego niezdolnych do
pracy fizycznej. Wszystkich tych inwalidów oddzielono od innych więźniów i umieszczono
w specjalnych blokach, które nazwano inwalidzkimi; dano im łagodniejszy regulamin,
zwalniający ich od pracy i zezwalający na wspólne po obozie przechadzki. Przy tym obiecywano im, że będą wywiezieni na "lepsze warunki", w
rzeczywistości zaś przygotowano im śmierć przez zagazowanie!
Kiedyś, pragnąc zobaczyć się z nim,
podkradłem się pod blok inwalidów właśnie w chwili, gdy z energią, którą
podziwiałem, zamiatał izbę, ustawiał stoły i stołki. Bardzo ucieszył się moim
widokiem, zapewnił, że ta mniej męcząca praca fizyczna służy jego zdrowiu, potem
wyciągnąwszy skądś kawałek chleba po prostu siłą wcisnął go w me dłonie. Wtedy
przekonałem się, że nie tylko dla swego zdrowia tak
chętnie pracował na izbie, ale i dlatego właśnie, by zaoszczędzonym kawałkiem chleba
służyć innym. Sam głodny, boć przecież inwalidzi mieli takie samo pożywienie, jakie
otrzymywali wszyscy inni więźniowie, jednak nie dla siebie przyjmował tę odrobinę
chleba, zupy czy ziemniaków, które dostawał za pracę na izbie, lecz oddawał to innym.
Kto wie, czym jest głód, kto zwłaszcza zaznał głodu w Dachau w 1942 r., ten nazwie to
bohaterstwem. Tak było istotnie: ks. Kaczorowski miłość swą ku bliźnim posuwał aż
do heroizmu.
Na drugi dzień rano,
ponieważ transport jeszcze nie odszedł, podjąłem od innej strony bloku inwalidzkiego
ryzykowną próbę zobaczenia mego przyjaciela. Ks. Kaczorowski serdecznie mnie ucałował
i na pożegnanie powiedział ulubione przez się słow a: "Dominus regit me et
nihil mihi deerit".
Z niezwykłej
wiary, ufności oraz z niezwykłej miłości Boga i bliźniego w duszy ks. Henryka
Kaczorowskiego rodził się, rósł i potężniał duch modlitwy. Ks. Henryk modlił się
wiele jako kleryk i jako kapłan. Szczególnie jako rektor nieraz długie chwile spędzał
na chórku seminaryjnej kaplicy, zwłaszcza w czasie rekolekcji i przed święceniami
alumnów. Ale jeszcze więcej się modlił w Dachau. Tu, rzec by można, w ogóle nie
przestawał się modlić: gdy na bloku był względ ny
spokój, gdy przeżywaliśmy jakieś prześladowania, przy pracy, podczas apelu i w
wolnych chwilach. A chociaż modlił się bez zwracania na siebie uwagi, nawet kryjąc
się z tym, zwłaszcza przed wzrokiem wroga, to jednak bliżej z nim obcujący łatwo
mogli zauważyć, iż był on w stałym zjednoczeniu z
Bogiem, że z nadprzyrodzonym światem obcował łatwo i niemal ustawicznie.
Cnoty teologiczne i duch modlitwy - to
główna treść wewnętrznego życia ks. Henryka Kaczorowskiego, które w stosunku do
ludzi promieniowało cnotami moralnymi. Teolog moralista z wykształcenia, nie tylko
uczył teologii moralnej, ale sam ją realizował w całym swym życiu, a zwłaszcza w
Dachau. Szczególnie jaśniał cnotą męstwa i opromieniał wszystkich, co z nim
współżyli i współcierpieli. Nig dy nie widziano go
przygnębionego. Owszem był nieraz smutny, bo aż nadto miał ku temu różnych powodów.
Ale ten smutek był spokojny i miał coś w sobie, co innych krzepiło i podnosiło na
duchu. Zresztą różne nasze wspólne bolesne przeżycia, różne szykany najczęściej przyjmował z humorem, że się tak wyrażę, religijnym,
bo wszystko do Boga podnosił, wszystko Bogu składał w ofierze. Toteż na jego twarzy
przedwcześnie postarzałej malował się wielki spokój i pogoda ducha, a jego oczy,
osadzone w głębokich oczodołach, tryskały życiem
i radością.
Powiedzieć trzeba także, iż ks. Henryk
Kaczorowski, jako teolog żyjący wiarą, umiał wmyślać się w ekonomię Bożą. Jest
ona wprawdzie nieskończona, dla słabego umysłu ludzkiego niepojęta, ale jeśli
człowiek patrzy na nią okiem wiary, wsparty wiedzą teologiczną, może przynajmniej do
pewnego stopnia odgadywać jej cele, plany i drogi. Tak właśnie czynił ks. Kaczorowski
i dlatego lepiej niż wielu innych rozumiał kataklizmy i klęski, jakie przeżywała
ludzkość ostatnich czasów, a zwłaszcza dopusty
Boże w stosunku do Polski i Kościoła. Dlatego też pojmował sens naszego pobytu w
Dachau. Jego zdaniem posłał nas tam Pan Bóg w takiej masie po to, byśmy byli żertwą
Bożą, hostią, ofiarą, która miała przyczynić się do przejednania gniewu Bożego i do przygotowania lepszej przyszłości całej ludzkości,
a w szczególności Kościołowi.
Ks. dr Roman Małęcki Wicerektor WSD we Włocławku |