W dziejach każdego miasta istnieją jakieś tajemnice i nie rozwiązane do
dzisiaj zagadki. Jak łatwo się domyślić - im starsze miasto, tym jest
ich więcej. Także i Kalisz ma ich sporo w swej długiej, wielowiekowej
historii. Są one jednak skrzętnie zasnute mgłą historycznej tajemnicy i
od stuleci czekają na rozwiązanie. Jedną z takich frapujących zagadek
jest bez wątpienia problem ewentualnego istnienia kaliskich podziemi. Co
jakiś czas ta sporna, i jak na razie nie wyjaśniona kwestia wraca i
pojawia się na łamach prasy, najczęściej za sprawą Władysława Kościelniaka,
niestrudzonego tropiciela wszelkich kaliskich tajemnic, który szczegółowo
opisał m.in. piwnicę znajdującą się pod budynkiem stojącym w miejscu,
gdzie dawniej istniała bursa jezuicka. Warto więc zastanowić się poważniej
nad tym, czy w Kaliszu rzeczywiście istniały podziemia, czy też są one
tylko wytworem ludzkiej fantazji.
Niestety, źródła pisane, zwłaszcza pochodzące z czasów średniowiecza,
a więc z okresu, w którym stosunkowo często budowano w różnych miastach
podziemne korytarze, nic o nich nie wspominają. Znamy tylko jeden, bardzo późny,
bo pochodzący dopiero z XIX wieku, zapis na ten temat, sporządzony ręką
o. Leona Norasa, franciszkanina konwentualnego, przebywającego do 1864 r. w
kaliskim klasztorze. Opisując w kronice franciszkańskiej - Repertorium
Conventus Callissiensis Ordinis Fratrum Minorum S.P. Francisci Conventualium
nec non Monialium S. Clarae (vol. II, p.744) - wielką powódź, jaka
nawiedziła nasze miasto w 1854 r. wspomniał on też o podziemnych przejściach.
Informację tę wykorzystał i szerzej upowszechnił Józef Raciborski w
swej pracy "Monografja Kalisza", wydanej nakładem "Gazety
Kaliskiej" w 1912 r. Pisze on w niej, że w sierpniu 1854 r.: "...Pod
klasztor OO. Franciszkanów istniejące sklepy, piwnice i podziemia zalała
woda, która przedostała się tam starożytnym korytarzem, sklepionym,
wychodzącym spod refektarza klasztornego poza koryto Prosny w kierunku
Rypinka i Starego Miasta. Gwardjan konwentu, O. Erazm Niedzielski, zapuściwszy
się nieopatrznie w podziemia, w celu przekonania się o stanie wody, został
przez cofające się fale w wymieniony korytarz porwany, gdzie też śmierć
i mogiłę znalazł, ciała bowiem odszukać nie zdołano, zwłaszcza, że
korytarz, podmyty przez wodę, w części zawalony został...". Kilka
lat później następca o. E. Niedzielskiego, definitor prowincji franciszkańskiej
i kolejny gwardian kaliskiego konwentu, o. Sebastian Martyński w 1857 r.
odbudował część tych podziemnych przejść. W 1865 r. - jak pisze dalej
J. Raciborski - "...gdy klasztor cały otoczono wojskiem, w celu
zaaresztowania za udział w powstaniu [styczniowym] tegoż o. Martyńskiego,
przejście to ułatwiło mu ucieczkę z klasztoru, w następstwie czego
zostało z polecenia władzy [carskiej] zasypane gruzem i
zamurowane...". Od tego też czasu przejścia podziemne biegnące pod
klasztorem kaliskich franciszkanów przestały istnieć. Trzeba jednak
postawić tu kolejne pytanie: czy poza nimi nie istniały w naszym mieście
jakieś inne podziemne korytarze? Pewną informację na ten temat podał, na
marginesie artykułu o zmumifikowanym ciele zakonnika benedyktyńskiego z
XVIII w., spoczywające go w podziemnej krypcie kościoła w Kościelnej Wsi
(zamieszczonego na łamach "Życia Kalisza", nr 34 z dn.
27.07.1997 r., s.7 i sygnowanego inicjałami "A.W.") obecny
proboszcz tegoż kościoła, ks. Józef Dudziński. Przypominając sobie swój
pobyt w Kaliszu, powiedział on dziennikarzowi przeprowadzającemu z nim
wywiad następujące słowa: "...Pamiętam, że kiedy byłem małym chłopcem
wchodziliśmy do takiego tunelu wejściem znajdującym się w pobliżu kościoła
OO. Franciszkanów. Gdzieś z okolicy obecnego parkingu. Przemieściliśmy
się pod ziemią kilkadziesiąt metrów w stronę ratusza". Wiadomość
ta jest niezwykle istotna dla ewentualnych przyszłych poszukiwań resztek
kaliskich podziemi, bowiem dysponujemy także kolejną informacją, mówiącą
przypuszczalnie o tym samym podziemnym korytarzu. Przekazał ją nam
emerytowany docent chemii fizycznej, Stefan Piotr Zalwert, zamieszkujący
obecnie w Oświęcimiu. Urodził się on w Kaliszu w 1920 r., w rodzinie
Stefana Zalwerta, właściciela przedwojennego zakładu ślusarsko-mechanicznego
mieszczącego się przy ówczesnej ul. Aleksandry Piłsudskiej. Tu te ż ukończył
szkołę średnią - Liceum im. T. Kościuszki - i tu zastała go II wojna
światowa. Wraz ze swoją rodziną w sierpniu 1940 r. wysiedlony został na
Lubelszczyznę - do Łukowa. Niebawem jednak wrócił do Kalisza i tu ukrywał
się przed Niemcami. Wiosną 19 41 r. został jednak aresztowany. Więziono
go w obozie przejściowym w Kaliszu oraz w więzieniu w Łodzi (przy ul.
Sterlinga). Później został wywieziony na przymusowe roboty w głąb III
Rzeszy. Skierowano go do kopalni torfu w miejscowości Friesoythe, w okręgu
Oldenburg, we wschodniej Fryzji. Ponieważ znał się na robotach ślusarskich,
niebawem przeniesiono go do miejscowego szpitala, gdzie wykonywał prace
instalacyjne przy urządzeniach wodociągowych. Po zakończeniu wojny
pozostał w Niemczech i w 1946 r. rozpoczął studia z zakresu chemii na
uniwersytecie w Bonn. Pod koniec 1951 r. wrócił do Polski i po
nostryfikowaniu dyplomu uniwersyteckiego w 1953 r. rozpoczął pracę w Zakładach
Chemicznych w Oświęcimiu, gdzie praco-wał - przechodząc różne stopnie
naukowej kariery - aż do przejścia na emeryturę w 1982 r. Chociaż
mieszka z dala od Kalisza, stale utrzymywał - i czyni to nadal - kontakt ze
swym rodzinnym miastem. Swoje "spotkanie" z kaliskimi podziemnymi
korytarzami S.P. Zalwert wspomina (w maszynopisie: "Odkrywamy tajemnice
podziemi prastarego Kalisza", w zbiorach Muzeum Okręgowego Ziemi
Kaliskiej) następująco: "...Urodziłem się w Kaliszu na początku
lat dwudziestych, a więc w okresie tak wówczas spontanicznie
manifestowanego, szczególnie przez naszą młodzież, dążenia do wolności
oraz niepodległego bytu państwowego, lecz jednocześnie świadka jakże
tragicznych wówczas wydarzeń. Wiązały się one bowiem z tamtym, zapamiętanym
do dziś, barbarzyńskim, prawie doszczętnym spaleniem w pierwszych dniach
wojny 1914 roku, całkowicie wtedy bezbronnego miasta. Pamiętam, jak w
kilka lat później, penetrując wspólnie z moimi towarzyszami codziennych
zabaw tamte rumowiska gruzów, daremnie próbowaliśmy doszukać się choćby
śladów jego minionej świetności."
Nasze
ówczesne zamiłowanie do historii czerpaliśmy nie tyle z naszej, dość już
wcześnie wówczas rozbudzonej wyobraźni, ile z tamtych, niekiedy dość
przypadkowych dokonań wykopaliskowych. Uważaliśmy bowiem, że pamięć
historycznych wydarzeń, jak "powracająca fala" zawsze we właściwym
czasie jest w stanie pobudzić w nas świadomość ich głębokiej wagi i
znaczenia. Odnajdując pośród tych nieprzebranych rumowisk różne drobne
przedmioty, często o muzealnym znaczeniu, próbowaliśmy na tej drodze
kształtować nasze przyszłe zainteresowania. W miarę bowiem stopniowego
odgruzowywania tych terenów przez ekipy stale już pracujących tam
robotników, zaczęły oczom naszym powoli ukazywać się wnętrza głębokich,
wielowiekowych piwnic. Niektóre więc z takich wartościowych znalezisk
staraliśmy się zanosić do naszej Pani Kustosz [Zofii Hieropolitańskiej],
wówczas opiekującej się Muzeum Miejskim, mieszczącym się na III piętrze
nowo wybudowanego w tym czasie kaliskiego ratusza. Jak tylko miasto w większej
części zostało odbudowane, nasze zainteresowania wykopaliskowe skierowaliśmy
na coraz to częściej pojawiające się na jego terenie tzw. "uliczne
wykopki". To właśnie jeden z nich miał się stać później
przedmiotem naszej młodzieńczej pasji poszukiwawczej.
Zaczęła
zbliżać się wojna 1939 r. Któregoś sierpniowego popołudnia postanowiłem
udać się na ul. Św. Stanisława, gdzie trwały właśnie, dość już
daleko zaawansowane, prace ziemne przy wymianie wodnego rurociągu. (...)
Posuwając się teraz wolno chodnikiem, wzdłuż ulicznego krawężnika,
zacząłem nieco uważniej obserwować wnętrze tamtego, długiego wykopu. W
pewnej chwili, a było to mniej więcej na wysokości kaplicy kościoła OO.
Franciszkanów, zatrzymałem się napotkawszy jakieś niezbyt jeszcze dość
wyraźne zapadlisko. Jak się później miało okazać, powstało ono w
wyniku obsunięcia się w tym miejscu grubszej warstwy gruntu.
Należało teraz szybko działać, gdyż czas naglił. Można bowiem było
się spodziewać, iż cały ten wykop, już w najbliższym czasie, będzie
ponownie zakopany. Gotowy rurociąg leżał już na dnie dołu, czekając
tylko na przeprowadzenie próby szczelności i zasypanie. Powoli zapadał
zmrok. Robotnicy ukończywszy prace udali się już do swych domów.
Natychmiast pobiegłem po kolegów, jak zwykle chętnych na tego rodzaju
sygnały. Na szczęście kilku z nich, harcerzy, zastałem w domach.
Zaopatrzywszy się w mocną linę oraz dwie jasno świecące latarki,
postanowiliśmy przystąpić do dzieła. Aby nie powodować dalszego
obsuwania się ziemi, zachowując właściwe odstępy między sobą, zaczęliśmy
ostrożnie zsuwać się po linie do jakiejś, zionącej na razie jeszcze
ciemnością, głębokie jamy. Któryś z nas, pozostający nad brzegiem
wykopu, starał się nas ubezpieczać, trzymając cały czas linę w
pogotowiu. Dopiero w ostrym świetle latarek mogliśmy się dokładnie
zorientować, że znajdujemy się na dnie jakiegoś bardzo długiego
korytarza, gdyż jeden z przeciwległych jego końców jeszcze pozostawał
w całkowitym mroku. Korytarz ten, swoim wyglądem, przypominał jakby wnętrze
sztolni, bowiem ściany były dość szczelnie obudowane warstwą z grubych
bali drzewnych. Poza tym konstrukcję jego wzmacniał y skośnie zamocowane
żerdzie. Posuwaliśmy się dokładnie w kierunku Placu Ratuszowego w wolnym
tempie, gdyż od czasu do czasu drogę zagradzały nam tamte skośne
umocnienia. (...) W miarę upływającego czasu, zacząłem w pewnej chwili
odczuwać jakby trudność w normalnym oddychaniu. (...) Spowodowane to było
po prostu wzrastającym, w miarę dalszego zagłębiania się w podziemia,
niedoborem tlenu w powietrzu. Jedyną bowiem taką zbawczą dawkę czystego
powietrza dostarczał nam teraz otwór, przez który dostaliśmy się do wnętrza
korytarza. Była to właśnie sytuacja typowa dla podziemnych lochów,
pozbawionych przez setki lat stałej wymiany powietrza, a jednocześnie
charakteryzujących się atmosferą, w której cały czas zachodziły
procesy gnilne. Zaniepokojony tą sytuacją, po krótkim zastanowieniu się,
zadecydowałem jednak powrót "na Ziemię". Z perspektywy czasu
należy dziś żałować, że nie posiadaliśmy przy sobie aparatu
fotograficznego. Wydostawszy się na jasno rozświetloną ulicę, głęboko
wdychając powietrze mogliśmy się prawdziwie przekonać o grożącym nam wówczas
niebezpieczeństwie. Niemniej było to dla nas wyjątkową okazją, aby jak
najserdeczniej się uściskać, gratulując sobie przede wszystkim, uwieńczonego
sukcesem powrotu....
Jak
widać z powyższych uwag, informacje o kaliskich przejściach podziemnych są
niezwykle skromne. Jednak - jak sądzę - warto podjąć w tym kierunku
dalsze poszukiwania i w pierwszej kolejności sprawdzić, czy pozostały
jeszcze jakieś ślady, dwukrotnie wyżej wymienionego, korytarza biegnącego
z placu św. Stanisława w kierunku kaliskiego ratusza. Być może jeszcze
coś z niego przetrwało, a jeśli tak, to może w wyniku badań uda nam się
rozwiązać chociaż drobną część jednej z kaliskich zagadek i
odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule tego artykułu.
Fot. Wnętrze podziemnego korytarza biegnącego z placu św. Stanisława
w kierunku kaliskiego ratusza (rekonstrukcja wg S.P. Zalwerta), rys. R.
Walendowski
|