Stare Miasto to nazwa kojarzona na ogół ze starówką, czy też (jak kto woli) śródmieściem. Zwykle stanowi ono samo centrum miasta. Jak serce. Z kaliskim Starym Miastem jest całkiem inaczej.
Na kraj mojego dzieciństwa, widziany niegdyś "od środka", niczym z łona matki, coraz częściej spoglądam okiem zewnętrznego obserwatora, co wbrew pozorom wcale się nie kłóci z owym widzeniem pierwszym, w którym świat dzieciństwa miał kształt zamkniętego w swej doskonałości kręgu. Dziś, gdy wracam do niego krętymi meandrami nadprośniańskiego wału, widzę, że nie jest kołem, lecz struną napiętą między brunatnoczerwoną bryłą kościoła Św. Gotarda a szaro połyskującą Prosną. Z pewnego oddalenia, kiedy domy zdają się jeszcze małe niczym drewniane klocki, widać wyraźnie na poły wiejską proweniencję Starego Miasta, które jeszcze podczas II wojny było zwykłą "ulicówką" ze statecznymi gęsiami i kupą dzieciaków po deszczu na środku drogi robiących "kalosze" z błota. Kiedy spoglądam w perspektywę dziś już miejskiej ulicy stojąc na którymś z jej krańców, przypomina mi się dawno temu oglądany, bodajże średniowieczny plan tego terenu. To samo łagodne, wręcz fantazyjne wygięcie obce ulicom śródmieścia, pudełka domów wprawdzie bardziej liczne, ale jakby wyrosłe z tego samego, zapuszczonego przed stuleciami korzenia, identyczny przez wieki kształt sąsiedniej ulicy Bolesława Pobożnego (dawnych Bałut) ze skupiskiem zabudowań Zawodzia, zwanego niegdyś Siedliszczem, na końcu. Topografia niezmienna od wieków, poza Prosną, która jeszcze za czasów młodości moich rodziców tworzyła tu dwa ramiona, z których drugie, zasypane przez Niemców, sączyło wody wzdłuż obecnego nasypu ulicy Częstochowskiej, "Podziemia" Starego Miasta
Między starodawnym grodziskiem na Zawodziu a nowożytnym grodem w miejscu obecnego miasta, pomiędzy narzędziami archeologów wydobywających z ziemi mury pierwszej, kamiennej kolegiaty Św. Pawła, a opasłymi tomiskami akt, aż po współczesność opisujących dzieje Ptolemeuszowej Calisii, Stare Miasto zdaje się być ziemią niczyją, terenem, po którym Historia przez duże H przeszła, jakby mimochodem, nie zostawiając śladów. To oczywiście złudzenie, które trudno dziś rozwiać ze względu na gęstą zabudowę terenu dawnego podgrodzia. Ziemia przy różnych okazjach uchyla rąbka tajemnicy: wyorana z ziemi urna, drobne monety sprzed wieków wykopywane podczas wiosennych prac w ogródkach - od srebrnych denarów najdawniejszych Piastów, aż po carskie kopiejki i fenigi pozbawione magicznego uroku dawności, jakieś wspomnienie o gotyckich cegłach z kolegiaty Najświętszej Maryi Panny, stojącej w XI wieku u zbiegu Starego Miasta i Bolesława Pobożnego, po której dziś zostało tylko odległe echo nazw "Księże Grunta" czy "Kościelna Górka" (które notabene też już mało kto pamięta) oraz krzyż stojący ponoć w miejscu tej średniowiecznej świątyni. Zapewne wnętrze ziemi kryje niejedną jeszcze tajemnicę, po której ślad w pamięci miejscowych zaginął, a i co nieco takich, których echo gdzieś się błąka, jak choćby owa zagadka podziemnego przejścia wiodącego z kościoła OO. Franciszkanów aż do Starego Miasta. Historia mojej ulicy odsłania się przede mną mimochodem, niczym wykopywane w ogródku pieniążki o nieregularnych kształtach i mocno zatartym rysunku. Ponad stuleciami, ciemnymi i leniwymi jak Prosna, dotykamy tej samej ziemi.
Mit łykowych łapci
Na ogół gotowiśmy tak właśnie widzieć przeszłość: płowowłose pacholęta w zgrzebnych koszulach przepasanych krajką, gospodarze z grzywką równo przyciętą nad brwiami, o rękach wielkich i ciemnych jak spieczone bochny, w niezdarnych łapciach z lipowego łyka, zawiesiste gospodynie. Do tego kryte strzechą słomianą chałupy i obowiązkowa ciemnota. Do dziś na Starym Mieście (głęboko w łąkach) stoi zabytkowa chata kryta strzechą i cieniem brzóz. Jeszcze w latach pięćdziesiątych było ich tutaj kilka. Za czasów moich dziadków ulica dopiero zaczynała się murować. Większość domów, jak zresztą w całej okolicy, była z drewna, z szeroką sienią wiodącą na przestrzał i obszernymi izbami po jej obu stronach. W tych prostych, drewnianych domostwach wyrosło pokolenie ludzi nie lękających się pracy, poszukujących lepszego świata w sobie samych. Historia wyganiała ich w świat. Wydaje się, że wbrew pozorom wiedziemy dziś życie bardziej osiadłe niż nasi dziadowie, rozganiani po szerokim świecie przez wojny, na długo przed nami przecierający szlaki wiodące za chlebem.
Niemal wiek temu mój dziadek, znakomity cieśla, podówczas saper w carskim wojsku (gdzie jak inni trafił nie pytany o zgodę) przewędrował ogromne obszary cesarstwa, docierając aż pod Sachalin. Z tej niechcianej wycieczki ruszył w drugą stronę, przez całą Europę, aż do Francji - za chlebem. Takich jak on było wielu. Biskupi kujawsko - kaliscy słali do nich listy duszpasterskie dla podtrzymania polskiego i chrześcijańskiego ducha, ale w dziadku płynęła biało - czerwona krew, która mu nigdzie nie pozwoliła o Polsce zapomnieć. Przywrócony szczęśliwie na Ojczyzny łono, podczas długich wieczorów wypełnionych rozmowami i śpiewem zaszczepiał w swoich dzieciach jej umiłowanie. To w spadku po nim dostałam stare powstańcze pieśni, śpiewane przez jego córkę, moją matkę. Nikt ich dziś nie pamięta. Dla mnie zostały serdeczną nicią wiążącą mnie ze światem, dzięki któremu "nie zginęła".
Odchodzący świat
Tamten świat odchodzi z płowieniem atramentu, którym (pięknym rondem) mój dziadek przepisywał romantyczne wiersze i pisał swoje własne; z sepiowymi fotografiami, na których nie rozpoznaję osób; z "kryształkowym" radiem zrobionym przez wujka jeszcze przed wojną, gdy na całej ulicy były zaledwie dwa radioodbiorniki i jeden patefon z tubą; z "Balladyną" wystawianą na podwórkowy użytek przez mamę i jej smarkate koleżanki; z opowiadaniami o rozwianym przez wojnę przedstawieniu w kaliskim teatrze; zdarzeniami zacierającymi się w pamięci; z zanikaniem tamtej mentalności, dziś już prawie całkiem egzotycznej... Czasami jeszcze na obrzeżach miasta spotykam ludzi, dla których sąsiedztwo jest niczym pokrewieństwo, dzielących się obiadem i upieczonym na niedzielę plackiem, "bo my tu jak w rodzinie...". Im bliżej centrum, tym więcej agresji, nienawiści, obcości.
Na mojej ulicy, która wbrew nazwie wprost dyszała wiejskością, kipiało życie. Po skończonej pracy dorośli gawędzili przy płotach, w ogródkach. Dzieciaki wymyślały coraz to nowe gry. Chłopcy biegali za piłką. Dziewczęta znosiły z okolicznych łąk naręcza kwiatów, które gdzieś zniknęły bezpowrotnie i odprowadzały się aż do zmierzchu. Co się stało z tym światem? Czy warto było wymieniać go na zagraniczne samochody, które nie pozwalają już nam spotkać się na ulicy i iść razem, rozmawiając o tym i owym? Stare, zabytkowe chałupy po erze socjalistycznych "pudełek" wypierają eleganckie wille, wyrosłe w okolicy jak za dotknięciem różdżki. Przypominają film o pięknym, lecz wymarłym mieście. Sąsiednie Zawodzie, niegdyś znane na pamięć po imieniu, gdzie chodziło się na sanki na "Szwedzkie Góry", a wiosną - po raz pierwszy w sandałkach i skarpetkach - na Emaus, zamyka się w obcości. Także drugi kraniec ulicy traci drożność. Rajsków, do którego niegdyś można było przedostać się w bród, przejechać konnym wozem przez płytką na wysokości Starego Miasta Prosnę lub przepłynąć łódką nieco powyżej, za Domem Kowalskiego, ten Rajsków związany krwią i interesami (stąd rajskowskie ciotki przychodziły z wielkimi płachtami przewiązanymi na piersiach, żeby zabrać na targ wyhodowane przez babcię i jej sąsiadki warzywa) dziś został odcięty niczym obcy świat i staje się obcym światem. Cóż, takie po prostu jest życie... Ale z głębi mojej nostalgii wyrosłej na peryferiach "normalnego" dnia pytam: Czy to, co rozdziela i czyni ludzi obcymi, to jest naprawdę życie?
Fot. 2x Stanisław Kulawiak
|